O Boże, czy ja dam radę?
To pierwsze co mi przyszło do głowy wybierając się tego lata w Pieniny. Dlaczego? Odpowiedź jest banalna. Zabieram ze sobą ponad 20 osób, a to grupa, którą nie jest łatwo “ogarnąć”, ale…
Co to dla mnie, pomyślałem. A jak pomyślałem tak też zrobiłem i dałem radę, choć łatwo nie było. Ruszajmy Razem na podbój Pienin. Tym razem tylko w formie relacji, a następnym razem może wspólnie i na żywo?
Dzień dobry...
Droga do Krościenka nad Dunajcem z Bydgoszczy jest długa. Mimo, że nasze główne polskie drogi są teraz ekstra, to liczba kilometrów robi swoje. Jednak czas mijał szybko, bo zabrałem po drodze Agnieszkę, a wiadomo, że na rozmowa skraca dystans 😉 heh…
Krościenko powitało nas raczej pochmurną pogodą. Zanosiło się na deszcz. No i nadszedł ten czas, czas na pierwsze spotkanie przy kolacji. A spotkaliśmy się w góralskiej kolibie, czyli drewnianej chacie, przy drewnianych stołach i siedząc na drewnianych ławach (łyżki, widelce i talerze nie były drewniane ;)). Okazało się, że… spotkałem kilku znajomych z poprzednich wyjazdów i… niech mi tu ktoś próbuje zaprzeczyć, że góra z górą się nie zejdzie! Góralska kwaśnica na pieczonym żeberku i karkówka z grilla – to jest dobre danie na pienińskie początki.
Jak to bywa, przedstawiliśmy się i… z lekka potoczyły się przy stołach rozmowy. Nagle, ktoś stwierdził, że na rynku w Krościenku jest dziś impreza, więc… Nie trzeba było nikogo specjalnie namawiać i ruszyliśmy najedzone brzuchy, by posłuchać jak śpiewają góralskie dziewczyny – klikaj i też posłuchaj! A potem już się wieczór potoczył… usiedliśmy, zamówiliśmy złocisty płyn i śmiechu, mniej lub bardziej poważnych rozmów było co nie miara. W końcu podróżne zmęczenie pierwszego dnia dało o sobie znać i trzeba było iść spać, bo jutro…
No, ale przed snem wciągnęliśmy jeszcze po pajdzie chleba ze smalcem i ogórkiem kiszonym, które czekały na nas z w kolibie. No i sałatkę, by zdrowiej było… 😀
Czas zdobyć Sokolicę!
Rankiem po śniadanku dzielna ekipa wędrowców zebrała się przed Ośrodkiem. Czekał nas dziś nie lada “wyczyn” zdobycie jednego z najbardziej malowniczych pienińskich szczytów: Sokolicy. To właśnie tam rośnie słynna reliktowa sosna, niedawno okaleczona przez śmigłowiec TOPRu. To właśnie tam ludzie skaczą w dół pozbawiając się życia. Czy wrócimy w pełnym składzie? Czy po trudach wspinaczki, grupa będzie na tyle silna psychicznie, by wrócić? Czas pokaże… 😉
Idziemy więc, na pohybel złym mocom. Pogoda dopisuje, a trasa wiedzie wzdłuż malowniczego Dunajca. W końcu sielanka się kończy i nadchodzi czas wędrówki pod górę i tu zaczynają się schody i to całkowicie realne, bo część trasy idzie się sztucznie umocnioną ścieżką, przypominającą schody.
Rozdzielamy się na grupki. Te szybsze, te wolniejsze i te wolniejsze bardziej ;). Dzielnie walczymy jednak z górą. Nikt nie daje za wygraną, bo przecież chodzi oto, by dziś szczytować! I robimy to! Może nie udaje się to razem, każdy szczytuje we własnym tempie… Widoki z Sokolicy są takie jak zwykle: PRZEPIĘKNE – w dole wśród zieleni drzew wije się, niebieską wstążką Dunajec. Przyglądając się bardziej, widać jak płyną po nim tratwy, kajaki czy pontony. Jest wysoko, jest słonecznie i jest niesamowicie. Mimo tłumów, które podobnie jak my zapragnęły tego dnia zdobyć ten pieniński szczyt, można dopchać się do drzewka i zrobić sobie z nim fotkę.
Schodzimy. Najpierw powoli jak żółw ociężale… a potem tak samo. Schodzimy nad Dunajec, by przeprawić się do Szczawnicy. A na przeprawie czeka na nas Charon, który za 5 zł, przewozi nas na drugą stronę. A łódź jego zwie się Piotr, może więc i sam on zwie się tak? Przepływamy w dwóch rzutach, bo siła nas… Desant na szczawnickim wybrzeżu przypomina ten z Dunkierki, bo łódź, a właściwie tratwa, podobna do desantowej…
Po wylądowaniu na drugim brzegu czas na policzenie strat. O dziwo nikt nie skoczył z Sokolicy, a nawet nie zginął w odmętach Dunajca! Wszyscy byli cali i zdrowi, ale… spragnieni! Czas uraczyć podniebienie mrożoną kawą i lodami. Droga do najbliższej kawiarni minęła dziwnie szybko… taaaa… gdyby tak na Sokolicę wszyscy wchodzili dawno bylibyśmy już w Sokolicy (bo tak nazywa się zajazd gdzie stacjonujemy).
Śpiewać każdy może!
A wieczorem, wszyscy szybko poszli spać! Hola, hola… to nie ta bajka. Wieczór spędzamy na szalonym karaoke! Nasze wykonanie na głosy męskie i damskie “Klubu Wesołego Szampana” – zespołu Formacja Nieżywych Schabuff, to był majstersztyk. Śpiewaliśmy więc jak szaleni. A najciekawsze było to, że… czym bardziej byliśmy “weseli” 😉 tym bardziej nie chciało nam się śpiewać i…
…wtedy ruszyliśmy w tany. Muza zagrała, a ekipa, mimo wysiłku jaki włożyła w zdobycie Sokolicy zabrała się do tańców. Skończyliśmy przed północą, jaki to często bywa na “nocnych Polaków rozmowach” na tematy na tyle poważne, że w tej chwili wydają sią totalnie nieistotne!
Dobranoc – dzień pierwszy mija!
Będzie padał deszcz
Dzień drugi nie zapowiada się fajnie. Będzie padał deszcz w postaci wody z nieba. Tego nie było w planie. Musimy sobie jednak poradzić z tym. Gdyż przed południem jeszcze nie będzie padało ad hoc wybieramy się na spacer. Ruszamy do źródeł. Jedno ze źródeł nazwy się jakże romantycznie: Michalina, a drugie nie mniej: Stefan. Dotarcie do źródeł wyjątkowo nie było trudne, ale woda w nich smakowała mówiąc ładnie – w smaku nie była dobra. Wypiliśmy. Marek poderwał co najmniej 2 studentki. Nasze dziewczyny poprzysięgły zemstę! 😉
Deszcz nie spadł. A w nasze oczy rzucił się drogowskaz: “Do źródła Marii”. Z tego źródła jeszcze nie piłem, wiec… trzeba spróbować. Woda u Marii, była najsmaczniejsza spośród krościenkowych wodopojów. Ale było bardziej pod górkę. Ufff… i po co nam to było?
Zaczął padać deszcz. A jednak. Wrrr…. droga do zajazdu wiodła przez Karczmę. Tam spożyliśmy mniejsze lub większe conieco i popiliśmy mniej lub bardziej gazowanymi bąbelkami. Deszcz nie dał za wygraną. Z przerwami, ale padał.
Czas na naradę wojenną. Zebraliśmy się w świetlicy. Trzeba mieć plan, by zmienić plan. Plan, był więc taki – jak pada jedziemy na Termy! To był dobry plan, bo popołudniowy spływ Dunajcem nie wchodził w grę. Zjedliśmy więc obiadokolację. Zapakowaliśmy się do aut i obraliśmy odpowiedni kierunek: Termy Chochołowskie!
Czy taki relaks był już potrzebny? Hmmm… może tak, a może nie. W każdym razie wszyscy byli szczęśliwi, że wymoczyli się w gorącej wodzie, saunie. Te prawie 3 godziny minęły wyjątkowo szybko. Niestety, gdzieś zginął nam Marek. Czyżby dopadła go zemsta dziewczyn? Ufff… jednak się odnalazł. Po powrocie nie pozostało nam już nic innego jak powiedzieć sobie…
Dobranoc – i tak minął 2 dzień!
Nam zawsze po drodze...
Ranek zbudził nas słoneczny! Szybkie śniadanie. Dziś wyruszamy na wycieczkę rowerową! Nie byle jaką wycieczkę, bo… wzdłuż Przełomu Dunajca! Wypożyczamy więc rowery, szczęściarze i Ci, co nie czują się na siłach wypożyczają elektryki. No i Ruszamy Razem na podbój Dunajca. Pierwsza stacja: Szczawnica! A w drodze czeka nas niespodziewajka, bo nagle wyłania się nowa kładka pieszo-rowerowa przez Dunajec. Woow! Już nie trzeba całą drogę z Krościenka do Szczawnicy pędzić wzdłuż zatłoczonej samochodami drogi.
Po wyruszeniu ze Szczawnicy Drogą Pienińską oprócz niesamowitych widoków Dunajca i gór czeka nas kolejna niespodzianka. Wyremontowana droga wyposażona w fajne wiaty, gdzie można przystanąć i nacieszyć oczy przepięknymi krajobrazami. Koła się kręcą, a my razem z nimi. Docieramy do słowackiego Czerwonego Klasztoru. Tu czas na dłuższy odpoczynek, bo część z nas zwiedza klasztor, a druga rechocze na ławeczkach! 😉 A słońce wciąż chce nam pokazać, że umie świecić i że góry w jego blasku nabierają blasku.
Ruszamy dalej. Przeprawiamy się kładką nad Dunajcem na polską stronę. Po drodze podziwiamy płynące w kierunku wrót Przełomu Dunajca flisackie tratwy, kajaki i pontony. A droga biegnie w górę, dosyć ostro w górę i kończy się Schroniskiem Trzy Korony, gdzie “zmęczone ciała” zasilamy napojami, szarlotkami i inną smaczną żywnością ;). A tuż za rogiem schroniska rozciąga się widok na Trzy Korony, a my siedzimy pod ogromnymi parasolami odpoczywając przed powrotną drogą! Jest cudownie!
Wracamy tą samą trasą na obiad, a już chwilkę potem…
Nadchodzi czas Dunajca!
Właśnie tak! Czas Dunajca nadchodzi! Czas, by zobaczyć Dunajec tym razem z poziomu wody. Co nas czeka? Czeka nas czas przygody! Czeka nas rzeka, pełna wody ;). Wskakujemy więc do busa i pędzimy zaokrętować się na pontonach. Było ich trzech. Trzech pontonów. W każdym z nich inna krew. Ale jeden przyświecał im cel! Za parę chwil dać nam wspaniały chill… tak stało się 😉
Pontony ruszyły do tańca po wodach Dunajca. Było dosyć późno. Tratwy już nie spływały. A my w szalonych humorach płynęliśmy z biegiem rzeki. Wiosła radośnie zanurzały się w wodzie, gdy było trzeba. Nasze otwory gębowe wyginały się w kształcie bananów rogami skierowanymi do góry. Oczywiście nie obyło się, bez zabawnych wyścigów. Ponton flagowy ;), w którym siedział szef imprezy, trzymał się dzielnie na 2 miejscu wyścigu. Ale byliśmy gotowi do ataku na pozycję lidera – w każdej chwili. Gdy przed nami zamajaczył już port w Krościenku, niestety nasze nadzieje na najwyższy stopień podium powoli umierały śmiercią topielca. Ale…
Nadzieja umiera ostatnia. A w nas nadzieja umrzeć nie chciała. Nagle nasz kapitan krzyknął:
“Do wioseł!!! Zawiesili się na kamieniu!!!”
I wtedy, drużyna A, stała się drużyną B. Szamotała się nie mogąc uwolnić pontonu z kamienia na którym zawisł. A nasz flagowiec, dzielnie popychany wiosłami, niczym Gumowy Latający Holender (GLH), pojawił się znikąd i jako pierwszy dobił do brzegu!
Ahoj przygodo! 😀
Ten jakże intensywny Dzień Dunajca, zakończyliśmy w świetlicy integrując się razem. Drużyna z drugiego miejsca głośno szlochała w kącie, ale pocieszyliśmy ich “rumem” tak, że rozchmurzyli się do tego stopnia, że wieczór zakończyli skocznymi tańcami!
Czas sięgnąć po koronę!
Być w Pieninach i nie zdobyć szczytu Trzech Koron, to jak spacer po pustych Krupówkach w Zakopanem. To był nasz ostatni wyprawowy dzień. Czy było lajtowo? Hmmm… oczywiście, że nie. Działo się tyle, że ho ho ho! Po pysznym śniadaniu czekała nas niezła wędrówka. Jakby tego nie napisać: zacząliśmy iść, a potem szliśmy i szliśmy, a następnie dla odmiany szliśmy dalej, by w końcu dojść i tu zaczęły się schody (po schodach też szliśmy ;)).
Środek lata. Słońce w zenicie, a nawet już lekko po. A przed nami powrót do przeszłości. Być może ktoś nie kojarzy, co to jest kolejka. A może ktoś doskonale wie, co to jest. A przed samym szczytem najzwyczajniej trzeba było ustawić się w kolejce i dzielnie odczekać na swoją kolej, by dostać się na szczy Trzech Kron (tak na prawdę Trzy Korony składają się z kilku szczytów, a wchodzi się na jeden – Okrąglicę). Czy warto było czekać tam, przez “całe życie”. Było warto! Widok ze szczytu zrekompensował czas stracony w kolejce.
Zejście z gór na obiad było zdecydowanie łatwiejsze! Chciałbym tu napisać, że to już koniec tej historii, i że grzecznie po obiadku poszliśmy sobie spać, ale nie z nami te numery, bo…
Krocząc podniebnym szlakiem zdobyliśmy kolejne korony!
Były to korony drzew. A szlak wiódł od jednej korony do drugiej. Tak, czytasz w mych myślach: wybraliśmy się do Parku Linowego, gdzie grupa podniebnych wędrowców walczyła z przeszkodami oraz ze swoim lękiem wysokości! Przeszkód było wiele. Pokonane zostały wszystkie!
Bo przecież: Jak nie my to kto? 😉
Była też niezła jazda, co prawda tyrolki nad Dunajcem już nie było, ale zjazdy na linie były! Ekipa spisała się niczym brygada służb specjalnych. Wycięczeni i zmęczeni, wróciliśmy do Zajazdu, a tam czekało nas zakończenie imprezy i…
Bania i sauna...
Ufff… po jakże intensywnym pobycie, wskoczyć do balii pełnej gorącej wody i bąbelków to jak zanurzyć ciało we francuskim szampanie! (Ups, co Ty Dariuszu piszesz, chyba trochę przesadzasz ;)). W każdym razie bąbelki były w bani. Bąbelki były w kubkach. Muzyka sączyła się z głośnika, a zimny bursztynowy płyn chłodził nas od środka. Bosko!
A żeby tego było mało. Kilka minut w saunie zregenerowało nasze zmęczone ciała.
Dzień zakończyliśmy wieczornymi pogaduchami, z lekkim smutkiem w głosach. Tak, już jutro nadchodzi czas rozstania.
Wszystko kiedyś się kończy!
Czas to taka bestia, że gdy się go wypełni czymś fajnym mija zbyt szybko. Nasza pienińska przygoda też zakończyła się zbyt wcześnie, ale tak to już w życiu bywa, że coś się zaczyna i coś się kończy.
To był świetny czas. Spotkali się niesamowicie pozytywni ludzie i razem spędzili ten czas. Czas wakacji. A już za rok kolejne wakacje. Czy też wyjedzie na nie taka fajna grupa? Nie wiadomo, może będzie fajniejsza? Hmmm… tylko, że jakoś trudno mi to sobie wyobrazić 🙂
Wyjazdy dla Singli to jest to!
Dołącz do nas i ruszajmy razem...
…a dołączysz do elitarnej grupy
najlepiej poinformowanych Singli 😉
…i powiem Ci w tajemnicy, że czeka też na Ciebie mały prezent
Single ruszają razem...